Przemarzłam. Nie tak, jak o wiele razy więcej tak wiele więcej dziewczyn przemarzło na wielości przeróżnych demonstracji. W garażu został przepiękny transparent, jaki przygotowałam sobie na ostatnie takie moje wystąpienie – to już półtora roku minęło! Został, bo jeszcze dzisiaj rano nie było nikogo, kto by rzekł: „Daj, ać ja pobruszę, a ty protestuj”. A przecież ta trójka pociech w domu wiktu i opierunku sama sobie jeszcze nie ogarnie.
Zanim dotarłam na piątkowy protest, wdałam się parę dni temu w utarczkę słowną w sieci, kiedy to jedna z dyskutantek forum zastanawiała się głęboko co zrobić, gdy słyszy, że jej sąsiadka często krzyczy na dziecko, a to dziecko potem długo płacze. Pomyślałam wtedy, nie bez wstydu, rzecz jasna, że gdyby nie dość ograniczona pojemność łódzkiego bloku, w którym przyszło mi z moimi dziećmi mieszkać, takich sąsiadek słyszących że moje dzieci długo płaczą a ja się na nie drę mogłaby być cała paczka.
Tak samo jak współzakupowiczów, którzy w dyskoncie patrzą na moje dzieci zrywające naklejki z rozłożonych na ryneczku jabłek, gruszek, bananów i oklejające nimi sklepowe regały, wyrywające sobie i rozdzierające torebki z pieczywem, spektakularnie przy tym rozsypującym się po nieszkliwionym sklepowym gresie („ja chciałam nieść!”), bijące się i przepychające pomiędzy półkami z tanim i drogim, białym i czerwonym alkoholem („ja chciałem być pierwszy!”), po czym rozbiegające się jednocześnie i beztrosko w trzech różnych kierunkach świata; współzakupowiczów słyszących jak się wtedy drę.
I tych współbasenowiczów, którzy patrzą na moje dzieci mokre, czerwonookie, marudne, wlokące swoje ręczniki po zadeptanym setką stóp basenowym gresie (szkliwionym), upuszczające swoje suche, pachnące ciuchy na zmianę w przebieralniane kałuże, uciekające z piskiem i obrzydzeniem przed byle muśnięciem emolientem ich przesuszonych bezlitośnie chlorowaną wodą skór, wyjące, jakby obsługiwane na cztery ręce suszarki wypalały ich małe skalpy do żywego mięsa; współbasenowiczów słyszących jak się wtedy drę.
I znowu sąsiadów, którzy późnymi popołudniami patrzą na mnie wytaczającą się pod blokiem z auta, z siatami, laptopami, wzgardzonymi szalikami, niedopitymi sokami, wymiętymi przedszkolnymi pracami, obsmarkanymi chusteczkami i garścią klocków Lego wymieszanych z niespodziankami Kinder, przy wtórze wrzasków („ja byłem pierwszy!”), rozpaczliwego płaczu („ja chcę na rączki!”), wzajemnych wyzwisk („nienawidzę cię, głupku!”), rzucania plecakami po kostce brukowej, wieszania się na moich obładowanych rękach i nogach, przepychanek pod drzwiami (kto tym razem pierwszy obsłuży domofon) a także czołgania się na kolanach po ubłoconych schodach w kierunku bezpiecznej przystani domu; sąsiadów słyszących jak się wtedy drę.
I jak musztruję. Poganiam, zaganiam, doganiam, ziaję, dyszę, padam.
Podczas wzmiankowanej wyżej wymiany zdań wyszłam z – jak się później okazało – ryzykowną społecznie, choć w literaturze psychologicznej dość szczegółowo opisaną tezą, że matczyny krzyk to najczęściej emanacja bezradności. Oraz że najsensowniejszą sąsiedzką reakcją jest w takiej sytuacji wyciągnięcie do osoby krzyczącej swojej opanowanej sąsiedzkiej ręki i zaoferowanie jej bezinteresownej sąsiedzkiej pomocy, zamiast natychmiastowego telefonicznego uruchamiania na tę okoliczność całego systemu mniej lub bardziej wyspecjalizowanych służb. Rozumiecie, taka pierwsza pomoc: najpierw sprawdź czy oddycha.
No i stało się: emotikonalnym reakcjom nie było końca. Posypały się troski, czy aby na pewno ze mną wszystko w porządku, że tak swobodnie bagatelizuję i bezczelnie próbuję usprawiedliwiać ewidentną przemoc wobec dzieci. Przewinęły się obrazy dzieci głodzonych, lżonych, przykuwanych do kaloryferów i bezlitośnie bitych, przy milczącej bezwładności bliskiego otoczenia. I ostrzeżona zostałam, aby nie pouczać bezdzietnych dyskutantek jakoby jeszcze mało wiedzą o życiu, bo przecież one też mają takie samo jak ja prawo głosu. I zapytana retorycznie zostałam o pewność, że w ogóle na swoje dzieci zasługuję. I przeczytałam też, jak bardzo muszę być nienormalna i spatologizowana, żeby narobić sobie gromadę rozpuszczonych bachorów, a potem publicznie użalać się, że sobie z nimi nie radzę.
*
Ależ radzę sobie. W kryzysowych momentach stosuję muzykę. Na przykład podczas jazdy samochodem, gdy intensywny kryzys na tylnych fotelach stwarza realne zagrożenie dla bezpieczeństwa ruchu, poręcznym, często całkiem skutecznym rozwiązaniem bywa włączenie PR2 lub bajek grajek (niektórzy polecają swobodne krzyczenie – właśnie w aucie, żeby inni nie słyszeli – ale to nie jest ten moment). Dalej, nucenie prosto do ucha relaksującej kołysanki, podczas gdy z małych ust razem z wielkim potokiem łez wylatują wszystkie krzywdy doznane od świata i rodzeństwa, zawsze zdaje egzamin, choć bywa długotrwałe. A już fantastyczne efekty, choć oczywiście nie zawsze, daje robienie czegoś kompletnie głupiego: udawanie wierzgającego dziecka, zakładanie skarpet na uszy lub bluzek na nogi, gadanie w niezrozumiałym języku, czy – wreszcie – śpiewanie na cały głos hitowych bajkowych piosenek z fantazyjnie przekręconymi słowami.
Któregoś dnia chodziła mi po głowie pewna popularna pieśń religijna. I zdarzyło mi się w takim właśnie kryzysowym momencie zanucić mojej czeredce na jej melodię następujące słowa: „Maminio, królowo domu”. I wiecie co? Podchwyciły to. Teraz taki hymn pochwalny śpiewają mi od czasu do czasu sami z siebie. W ramach ukojenia. Ukojenia także i mnie – pręgierz społecznych oczekiwań, wymagań i surowych restrykcji zmienia się wtedy w ledwo delikatne smyranie po przygarbionych plecach.
*
A na zostawionym w garażu transparencie stoi: „Matkę Boską już macie”.
AK